Edukacja – brama do przyszłości

Bogumił Jarmulak

„Los imperiów zależy od edukacji młodzieży.”
Arystoteles

„By kontrolować przyszłość, trzeba kontrolować edukację.”
R. J. Rushdoony

Józef Stalin był złym człowiekiem. Czasami miał jednak rację. Choćby wtedy, gdy stwierdził, że „edukacja to broń, której skutki użycia zależą od tego, kto ją dzierży i w kogo mierzy.” Oczywiście nie Stalin odkrył tę prawdę. Przed nim Jan Jakub Rousseau uznał, że „proces wychowania był kluczem do sukcesu obróbki kulturalnej, koniecznej do uczynienia państwa możliwym do przyjęcia i darzącym pomyślnością. Osią idei Rousseau był układ: obywatel dzieckiem, państwo ojcem. nalegał więc, by rząd całkowicie przejął obowiązek wychowania wszystkich dzieci.”[1].

Również Pismo św. wskazuje na znaczenie edukacji w kształtowaniu ludzkich losów: „Niech te słowa, które Ja ci dziś nakazuję, będą w twoim sercu. Będziesz je wpajał w twoich synów. (…) Strzeż się, abyś nie zapomniał o Panu, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej, z domu niewoli. (…) Będziesz czynił to, co jest prawe i dobre w oczach Pana, aby ci się dobrze powodziło.” (5Mj. 6:6-18). Edukacja to dłuto, które kształtuje jednostkę i społeczeństwo. Nie jest więc bez znaczenia, kto je trzyma i co chce wyrzeźbić.

Edukacja to proces przekazywania następnym pokoleniom własnych (właściwych danej kulturze) wartości, przekonań i zwyczajów. Od samego początku powinno być zatem jasne, że edukacja nigdy nie pozostaje neutralna. Posiada bowiem cel i środki jego realizacji. Roger Scruton stwierdził, że istotą dyskusji o edukacji jest to, „jakich wartości należy nauczać i jakimi metodami.” Nie możemy zatem mówić po prostu o edukacji. Zawsze mówimy o określonej edukacji, która jest wyrazem określonego poglądu na świat, jak zauważył to G. K. Chesterton: „Każdy rodzaj edukacji prezentuje określoną filozofię. Jeśli nie przez dogmat, to przez sugestię, implikację, atmosferę.” Treść i cel nauczania definiujemy zatem w oparciu o uznane przez nas wartości i wizję dobrego życia.

Nie bez znaczenia jest także antropologia. Określa ona bowiem podejście do dziecka. Możemy traktować dziecko jako tabula rasa, którą dowolnie zapiszemy. Jeśli tak jest, to rola nauczyciela przypomina rolę programisty. Możemy też wierzyć, że w każdym człowieku tkwi ukryte dobro i pozytywny potencjał, który należy wydobyć. W takim wypadku nauczyciel staje się przewodnikiem, a jego rola ogranicza się do motywowania i ukierunkowywania. Jeśli jednak w ludzkiej naturze tkwi skłonność do zła, to proces edukacji musi obejmować również dyscyplinę i kształtowanie charakteru, bo „kształtowanie umysłu bez oczyszczenia serca, to wkładanie brzytwy w dłoń szaleńca.”[2].

Edukacja jest zatem jeszcze jednym frontem wojny światów, na którym ścierają się racje różnych kultur. W pewnym sensie jest to wojna religijna, jako że każdy światopogląd nosi cechy religii. Świadczą o tym choćby słowa autora artykułu, który ukazał się w dwumiesięczniku „The Humanist”: „Jestem przekonany, że walka o przyszłość ludzkości musi zostać stoczona w klasie szkoły publicznej przez nauczycieli, którzy właściwie pojmują swoją rolę jako krzewicieli nowej wiary – religii ludzkości, która dostrzegła i szanuje to, co teologowie nazywają boskim pierwiastkiem w naturze człowieka. (…) Klasa musi stać się areną konfliktu między starym i nowym – gnijącymi zwłokami chrześcijaństwa wraz z wszystkimi jego zbrodniami a nową religią humanizmu.” Inny teoretyk edukacji i zwolennik zmodyfikowanego pragmatyzmu, John Dewey, stwierdził, że „edukacja jest sposobem kontrolowania procesu przyswajania świadomości społecznej, a dostosowanie działań jednostki do świadomości społecznej jest jedyną pewną metodą budowania społeczeństwa, dlatego wierzę, że każdy nauczyciel jest sługą społeczeństwa powołanym do ochrony porządku społecznego dla zabezpieczenia właściwego rozwój społeczeństwa. W ten sposób każdy nauczyciel jest prorokiem Boga i heroldem nadchodzącego Królestwa Bożego.”[3]. Warto dodać, że Dewey nie miał na myśli Boga chrześcijaństwa. Należy też zapytać, kto i na jakiej podstawie decyduje, co jest „właściwym rozwojem społeczeństwa”? Kto  ma sprawować kontrolę nad edukacją?

Nie jest jednak tajemnicą, że żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym. Ile światopoglądów, tyle wizji dobrego życia i edukacji. Trudno wszystkich zadowolić, tworząc jeden standardowy program nauczania realizowany we wszystkich szkołach. Nawet jeśli ograniczymy się do nauki czytania, pisania i liczenia, to już coś komunikujemy. Mianowicie to, że są to najważniejsze umiejętności w życiu. Inne ustępują im w znaczeniu i przydatności. Jeśli jednak jesteś chrześcijaninem, to nie możesz się zgodzić z takim twierdzeniem, bo wiesz, że najważniejsza w życiu jest bojaźń Boża. Usunięcie Boga z procesu nauczania jest bardzo ważną deklaracją ideologiczną, która komunikuje, że dla wielu dziedzin życia i obszarów rzeczywistości Bóg jest nieistotny. „Szkoła, która ignoruje Boga, uczy dzieci ignorować Boga, a tego nie można nazwać neutralnością. To najgorszy rodzaj antagonizmu, gdyż stwierdza, że Bóg jest nieważny i nieistotny dla ludzkich spraw. To ateizm.”[4]. Pismo św. wymaga jednak, byś „wychowywał dzieci w karności dla Pana” (Ef. 6:4). Jeśli dla Pana, to nie dla rządu ani dla państwa, jak chciał tego Rousseau. Warto przy tym zwrócić uwagę na podobieństwo między słowami ap. Pawła i Rousseau. Jeden i drugi mówi o ojcu, dla którego wychowujemy dzieci. Jeden i drugi mówi o panu, do służby któremu przygotowujemy dzieci. Problem w tym, że „nikt nie może dwom panom służyć” (Mt. 6:24).

Wszelkie próby ujednolicenia edukacji w państwie muszą prowadzić do pogwałcenia racji jakiejś grupy. Można jednak zapytać, jak to wygląda, kiedy mamy do czynienia ze społeczeństwem jednorodnym? Historia zna przypadki, kiedy próbowano utrwalić jeden światopogląd w społeczeństwie właśnie przy pomocy powszechnego (i czasami obowiązkowego) systemu szkolnictwa. Do czasu wyglądało na to, że wszystko idzie dobrze, aż któregoś dnia okazało się, że kontrolę nad edukacją przejęli ludzie o poglądach odmiennych od tych, które cechowały twórców systemu. Tak było np. w Nowej Anglii, gdzie wpierw purytanie założyli powszechne szkoły utrzymywane za pieniądze podatników. Później jednak znalazły się one w rękach unitarian i deistów, a ich charakter zmienił się. Wtedy purytanie na własnej skórze poznali „dobrodziejstwo” publicznej szkoły. Wygląda więc na to, że lepiej porzucić plany standaryzacji procesu nauczania, nawet jeśli akurat jesteśmy grupą dominującą w społeczeństwie. Może się bowiem okazać, że otworzyliśmy puszkę Pandory.

Ujednolicenie i standaryzacja to przejawy myślenia monistycznego, które wychodzi z założenia, że natura wszelkiego bytu jest jednorodna. Istnieje więc jeden cel i jeden sposób jego realizacji. Dlatego dążenie do innych celów lub zastosowanie innej metody jest złe lub co najmniej nieracjonalne. Kto tego nie widzi, ten jest ślepy na prawdę lub świadomie ją odrzuca. Takie myślenie jest charakterystyczne dla systemów autorytarnych i centralistycznych, w których władca lub elita posiada monopol na określanie jedynie słusznych celów. Raz była to wieża Babel, kiedy indziej ogólnoświatowa republika powszechnej szczęśliwości. Kto nie pasuje do wizji, ten musi położyć się na łożu Prokrusta. Jak zatem uczy historia, powszechna standaryzacja służy tylko tyranom – nigdy społeczeństwu i jednostkom.

Niestety żyjemy w państwie schizofrenicznym. Z jednej strony ogłasza się panowanie pluralizmu, podczas gdy z drugiej kontynuuje proces standaryzacji. Jedna ręka daje to, co druga zabrała (po potrąceniu prowizji). Punkt 1 Art. 48 Konstytucji RP stwierdza, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami.” Jednak parę stron dalej w Punkcie 1 Art. 70 czytamy, że „nauka do 18 roku życia jest obowiązkowa. [A] sposób wykonywania obowiązku szkolnego określa ustawa.” Jak zwrócił na to uwagę Marek Budajczak w „Edukacji Domowej”, ustawodawca utożsamił naukę z obowiązkiem szkolnym, co może wydawać się dziwne, wiele jednak mówi o światopoglądzie twórców tego zapisu. Mamy tu kolejny przykład typowego dla etatystów myślenia, które charakteryzuje powierzchowność. Jak rozwiązać problem edukacji? Wprowadzając obowiązek szkolny. Oczywiście, wszystko poparte jest ekspertyzami niezależnych fachowców, którzy przekonują o korzyściach płynących z obowiązku szkolnego. Bo przecież rodzice z własnej woli na pewno nie posłaliby dzieci do szkoły, a sami nauczyliby je nie tego, co trzeba.

Prawo rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami zostaje jednak już w Konstytucji bardzo ograniczone. Pozbawia się bowiem rodziców możliwości decydowania o tym, w jakim czasie, w jaki sposób i dla jakich celów będą kształcone ich dzieci – jakich wartości, przekonań i zwyczajów zostaną nauczone. Znaczące jest też to, że w przypadku obowiązku obrony Ojczyzny (Art. 85) twórcy Konstytucji zezwalają na uniknięcie służby wojskowej ze względu na „przekonania religijne lub wyznawane zasady moralne” (p. 3). Nie dopuszczają jednak możliwości edukowania dzieci w sposób inny niż przez realizację obowiązku szkolnego. Wygląda więc na to, że państwo chętniej zrezygnuje z kilku poborowych w wojsku niż paru dzieci w szkole. Co więcej, to państwo ustala program nauczania i koncesjonuje jednostki, które realizują ten program. Najwyraźniej „przeświadczenia pedagogiczne rodziców” nie należą do kategorii przekonań, o których mówi Konstytucja. „Obywatel dzieckiem, państwo ojcem.” <

Jakby tego było mało, mówi się, że „nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna” (Art. 70, p. 2). W pewnym sensie rzeczywiście tak jest, bo nie trzeba płacić czesnego za naukę w państwowej podstawówce. Nie jest to jednak cała prawda, bo przecież państwo ściąga z obywateli podatki, z których finansuje szkolnictwo (nie wspominając już o wszelkiego rodzaju składkach zbieranych w szkole). Nie odbywa się to na zasadzie dobrowolności, ale przymusu. W ten sposób wszyscy obywatele (nawet bezrobotni, bo i oni płacą VAT, robiąc zakupy) pod przymusem współfinansują państwowy system edukacji, który realizuje swoje cele swoimi metodami. Z tego powodu zdarza się, że dzieci w szkole są uczone innych wartości niż te, które przekazują im w domu rodzice.

Przykład kampanii przed referendum unijnym jest tego dobrym przykładem – zwolennicy przyłączenia Polski do Unii Europejskiej przeprowadzili zmasowaną kampanię w szkołach zaadresowaną nie do wyborców, ale do ich dzieci. Jest to typowy przykład docierania do rodziców przez dzieci – metoda budząca wiele moralnych zastrzeżeń. Choć raczej powinno się ją nazwać napuszczaniem dzieci na rodziców: Drogie dziecko, jeśli będziesz miało przechlapaną przyszłość, to tylko z winy rodziców, którzy nie poszli na referendum! Oczywiście, można jeszcze wspomnieć o tzw. przygotowaniu do życia w rodzinie, podczas którego dzieci mogą dowiedzieć się, że homoseksualizm jest czymś jak najbardziej normalnym. Kto wie, czy to nie jest właśnie najgorszym skutkiem obowiązkowego szkolnictwa publicznego – skłócenie dzieci z rodzicami, które uderza w fundamenty rodziny, a tym samym społeczeństwa. Ale być może właśnie o to chodzi, by wykształcić w dzieciach przekonanie, że państwo (szkoła) dba o nie lepiej niż rodzice. To szkoła w końcu zabiera dzieci do kina. A że za pieniądze rodziców? Któż by w to wnikał. Natomiast na ruinach tradycyjnego społeczeństwa, w którym fundamentalne miejsce zajmuje rodzina, zbudować można będzie społeczeństwo płaskie, w którym nic już nie będzie stało pomiędzy władzą centralną a jednostką.

Mówiąc o pieniądzach, warto zwrócić uwagę na ogromne wydatki związane ze szkolnictwem publicznym. W USA koszt rocznej edukacji dziecka w szkole publicznej wynosi prawie $6000, podczas gdy edukacja dziecka w domu prowadzona przez rodziców kosztuje średnio $550, a więc mniej niż 10%. A co z jakością nauczania? Okazuje się, że dzieci nauczane w domu osiągają wyniki znacząco lepsze niż dzieci uczęszczające do szkół publicznych. Nie dość więc, że państwo siłą odbiera nam pieniądze, by zużyć je na wpajanie naszym dzieciom wartości, z którymi nie koniecznie się zgadzamy, to jeszcze przy okazji marnotrawi te pieniądze.

Widzimy więc, że pomysł, by państwo miało pieczę nad edukacją przyszłych pokoleń, jest nie tylko bardzo kontrowersyjny, ale też szkodliwy. Nawet jeśli ludzie, którzy popierają taki stan rzeczy, czynią to z dobrych pobudek, nie gwarantuje to dobrych efektów. Wręcz przeciwnie, prowadzi do marnotrawstwa środków, pogłębiania konfliktów międzypokoleniowych, obniżenia poziomu nauczania i zamiast uczyć tolerancji dla myślących inaczej, staje się źródłem niepokojów.

Na pewno wiele osób może powiedzieć, że jakoś przeżyli szkolę publiczną i nic złego im się nie stało. Jednak z tego nie wynika, że szkoły publiczne są czymś dobrym. Wiele osób przeżyło wypadek samochodowy, ale to nie znaczy, że wypadki są dobre. Na pewno wielu rodziców może też stwierdzić, że publiczna szkoła, do której chodzi ich dziecko, nie jest taka zła – pracują w niej kompetentni nauczyciele, a program nauczania pokrywa się z ich przekonaniami. Również to nie jest jeszcze powodem dla utrzymywania powszechnego obowiązku szkolnego. Gdzie bowiem istnieje przymus posyłania dzieci do kontrolowanych przez państwo szkół, tam należy podejrzewać chęć odebrania rodzicom głównej roli w wychowaniu dzieci. Ponadto sytuacja w danej szkole może się z czasem zmienić. Lepiej więc w ogóle odstąpić od scentralizowanego systemu edukacji i z powrotem powierzyć odpowiedzialność za edukację rodzicom. Nie stworzy to wszystkim równych szans, ale i obecny system nie stwarza równych szans (np. biedni współfinansują edukację dzieci bogatych). Co więcej, egalitaryzm jest bardzo niebezpieczną mrzonką o lepszym świecie, bo świat, w którym żyjemy, pełen jest bardzo pożądanych i pożytecznych różnic między ludźmi – prawymi i nikczemnymi, pracowitymi i leniwymi, cierpliwymi i porywczymi, wiernymi i zdradzieckimi. Likwidacja korzyści wynikających z przedsiębiorczości i szlachetności to najlepszy sposób na zubożenie społeczeństwa i sprowokowanie rewolucji.

Powierzenie rodzicom pełnej odpowiedzialności za edukację przyszłych pokoleń na pewno osłabi autorytarne zapędy elit politycznych, ale też zwiększy zakres wolności jednostki i rodziny, a tym samym wzmocni społeczeństwo. Przede wszystkim będzie wyrazem pełnego poszanowania praw rodziców w tej dziedzinie, np. przez ponowne dopuszczenie edukacji domowej jako alternatywy dla obowiązku szkolnego. Parafrazując słowa ap. Pawła, można zapytać, czyż sama natura nie poucza nas, że za wychowanie dzieci odpowiedzialni są rodzice? Oczywiście, nie wszyscy rodzice wywiążą się ze swoich obowiązków. Wielu z nich zaniedba je, co na pewno odbije się na przyszłości ich potomstwa. Niektórzy, jak Rousseau, będą woleli powierzyć państwu wychowanie swoich pociech. Jednak z czasem górę wezmą ci, którzy doceniają rolę edukacji i oni będą stanowić najmocniejszą warstwę społeczeństwa.

Edukacja to brama do przyszłości. Scentralizowany, kontrolowany przez państwo (również demokratyczne) system nauczania ma na celu „wyprodukowanie ludzi, których gust, wiedza i charakter stanowią oparcie dla reżimu.”5 Przyszłość, jaką przygotowuje taki system, można  przyrównać do statku kosmicznego Borgów ze „Star Treka”. Natomiast edukacja zdecentralizowana i kontrolowana przez rodzinę zabezpiecza wolność i promuje odpowiedzialność i przedsiębiorczość, wymaga jednak cierpliwości i gotowości do poniesienia ofiary dla dobra przyszłych pokoleń. Przyszłość, jaką obiecuje, można przyrównać do zamieszkanego przez niziołków Shire z „Władcy Pierścieni”.

Przypisy:
1. Paul Johnson, „Intelektualiści”, Editions Spotkania, Warszawa, s. 35
2. Robert Lewis Dabney, „The Prophet speaks”, The Vision Forum, San Antonio 1997, s. 17
3. John Dewey, „My Pedagogic Creed”, 1897, cytat za: Dan Smithwick, „Teachers, Curriculum, Control”, „Chalcedon Report”, Kwiecień 1999
4. Gordon H. Clark, cytat za:  Douglas Wilson „Excused Absence”, Crux Press, Missio Viejo 2001, s. 39
5. Allan Bloom, „The Closing of the American Mind”, Simon & Schuster, Nowy Jork 1987, s. 26, cytat za: Harris „The Christian Home School”, Wolgemuth & Hyatt, s. 6